Miniony weekend należał do najlepszych dni, jakie spędziłam w tym roku. W kuchni poszalałam i przygotowałam mini bezy z kremem cytrynowym oraz załapałam się na wyjazd nad jezioro. A konkretnie rejony Sławy. Tereny te uwielbiam, tym bardziej że za młodu jeździłam tam na rodzinne wakacje. Po prawie 12 latach, z rodziną lubego, znowu odwiedziłam znajome miejsca.
To była też okazja na aktywny wypoczynek. Uwielbiam wszelki ruch na świeżym powietrzu. Szczególnie z widokami na jezioro czy lasy. Asfalt, po którym często biegam we Wrocławiu, chętnie zamieniłabym na bardziej naturalną scenerię. Podobnie jest z wyborem sportu. Im mniej zewnętrznych czynników (rolek, łyżw, rowerów) tym lepiej. Szczególnie podejrzliwie patrzę na rowery.
Choć na rower!
Nie, żebym nie potrafiła jeździć. Za dziecka tato nauczył jazdy na klasycznym składaku, z kijem podtrzymującym równowagę. Mimo to mam blizny na obu kolanach po momentach, w których jej zabrakło. Jednak zabawa, próby jazdy bez trzymanki i z różnych górek były tego warte. Upadki, kiedy jest się dzieckiem, są wręcz wskazane. Wraz z dojrzewaniem moje przygody z rowerem przestały być elementem dzieciństwa, a stały się coraz bardziej absurdalne. Pamiętam, jak wyprowadzałam rower z klatki schodowej i wsiadłam na niego. Moje stopy nawet nie dotarły do pedałów, a już się przechyliłam, kończąc na glebie. Zdarzyło mi się też upaść na prostej drodze i scentrować koło roweru mojego brata. Do dziś przy kontakcie z rowerem nawiedzają mnie wspomnienia i zawsze powtarzam sobie w duchu „jedź ostrożnie, skup się na drodze, a będzie ok”.
Wspominam o tym, bo wyjazd do Sławy stał również pod hasłem „wycieczka rowerowa”. Po śniadaniu nad jeziorem powoli zaczęliśmy się szykować w trasę. Wokół piękne lasy i ścieżki z dala od ulic. Ruszamy. Możecie się domyślić, dokąd ta historia zmierza. Spokojnie jadę, mam przewieszony przez ramię futerał z aparatem. W jeździe w ogóle nie przeszkadza. Wjeżdżamy na ścieżkę rowerową, by zaraz zjechać do lasu. I ja, z moją manią sprawdzania wszystkiego po pięć razy, sięgam ręką do tyłu, by sprawdzić czy futerał jest zamknięty. Widzę, że nasza grupa czeka jakieś 10 m przede mną. Hamuję, by w nikogo nie wjechać. Rower momentalnie ostro się zatrzymuje. Moje ciało swobodnie leci do przodu. Przechylam się i mam już wizję – rozwalę nos o beton. Ręce przed siebie, padam na gołe kolana. Zaplątana w pasek od futerału. Prawie nadziana na kierownicę.
Przekręcam się, by zbadać jak wygląda spawa z moim ciałem. Wszystko całe, poza zbitymi i obtartymi kolanami. Mimo to wsiadam z powrotem. Adrenalina trzyma mnie chwilę z dala od bólu. Powoli, z narastającym pulsowaniem w nogach, jadę do końca trasy. Pokonanie 22 km było dla mnie pozytywnym wyzwaniem. Jestem osobą, która z w-fu zawsze miała ocenę 2 za bieganie, do gier zespołowych wybierana była praktycznie ostatnia, a kiedyś męczyło mnie przejechanie 2 km. Na dziś 22 kilometry nie stanowią problemu:)
Mini bezy z kremem cytrynowym
I tak w bólach powracam do Was z przepisem na moje pierwsze beziki. Bezy (i biszkopty) są moimi koszmarami z kuchni. Nie wychodzą, nie rosną i za szybko się przypalają. Tutaj jednak zaplanowałam próbę na mini bezy z kremem cytrynowym. Może nie wyszły idealnie śnieżnobiałe, jednak ich wygląd i smak jest przepyszny. Są chrupkie z zewnątrz, ale miękkie i lekko ciągnące się w środku. Przepis jeszcze bardziej Wam się spodoba, jeżeli jesteście fanami cytrynowych smaków.
Przepis na krem cytrynowy znalazłam u Kasi z blogu Gotuję, bo lubię.
Składniki
3 białka
szczypta soli
250 g cukru pudru
zielony barwnik spożywczy
lemon curd
2 duże cytryny
3 jajka
150 g cukru
80 g masła
Sposób przygotowania
Białka ze szczyptą soli ubić na sztywno. Pod sam koniec ubijania stopniowo dodać cukier puder (np. łyżką dodawać i miksować na wysokich obrotach). Ubita piana musi być gęsta i lśniąca. Dodać barwnik spożywczy i delikatnie szpatułką wymieszać.
Blachę do piekarnika wyłożyć papierem do pieczenia. Do rękawa cukierniczego przełożyć ubitą pianę i wyciskać mini bezy, pozostawiając między nimi 2 cm odstępu. Nagrzać piekarnik do 130 stopni z termoobiegiem i piec ok. 45 minut – pilnowałam swoich bez jak oka w głowie. Kiedy zauważyłam, że robią się lekko beżowe, zmniejszyłam temperaturę do 120 stopni i włożyłam drewnianą łyżkę w drzwiczki. Tak piekłam swoje :) Gotowe, odstawić by przestygły.
Krem cytrynowy – dokładnie umyć cytryny i wycisnąć sok. Jajka ubić z cukrem na małych obrotach mikserem. Przelać masę jajeczną do rondelka i podgrzewać na małym ogniu, ciągle mieszając ok. 2 minut. Do ciepłej masy dodać wyciśnięty sok i pokrojone na mniejsze kawałki masło. Mieszać bez przerwy, aż składniki się wszystkie połączą. Kiedy krem zacznie się gotować, odstawić już na bok, by przestygł.
Gotowe mini bezy przełożyć kremem cytrynowym. Smacznego!
Bezy wyglądają pięknie: )
Ja na rowerze jeździć nie lubię, jakoś w ogóle nie sprawia mi to przyjemności, choć… czasem nawiedza mnie ogromna ochota pojechania gdziekolwiek i rozkoszowania się tym, co mam wokół siebie; )
Te bezy wyglądają po prostu fantastycznie! :)
Ja wjechałam kiedyś w krzaki, na których było pełno takich zielonych gąsienic, łatwo sobie wyobrazić, jak ja potem wyglądałam ;))
A to przygoda. Ja uwielbiam rower i 25 km, robię trzy razy w tygodniu. Ciasteczka pięknie się prezentują na zdjęciach, bezy to coś dla mnie :)
Witaj w klubie! :) Ja tez zaliczylam glebe nie raz. I nie tylko bedac dzieckiem. Kiedys jechalam na romantyczne spotkanie i wpadlam w poslizg na mokrym poboczu. Przelecialam prawie przez kierownice :) Dojechalam ale kolana mialam totalnie pozdzierane ha ha :)) Beziki wszelkiego rodzaju bardzo lubie. Porywam kilka :)
Cudowne bezy!
Wspaniałe weeknedowe chwile…
Bezy ,las ,pięknie i smacznie.
Bardzo zgrabne beziki, takie właśnie planowałam zrobić na moje wesele, tylko z fioletowym lub różowym barwnikiem :} Małe cuda.
Nie wiem co bardziej podziwiać bezy, czy te cudne zdjęcia przyrody! <3
czy to możliwe, że kiedyś nie lubiłam bez? możliwe, ale na szczęście ten dziwny stan już dawno mam za sobą! teraz mogłabym objadać się nimi bez końca (tzn. do czasu, aż przestałabym mieścić się w spodnie… :) ). Twoje wyglądają słodko, nie tylko w smaku, ale i w estetyce :)
ach, ten rower… i pomyśleć, że też mam takie wspomnienia! kiedy Tata nauczył mnie jeździć, myślałam, że ze wszystkim sobie poradzę! do dziś mam blizny na kolanach, a w jednej z nich znalazłaby się i odrobina żwiru :) wszelkiego rodzaju upadki i zachwiania nie są mi obce! czuję, że wspólna wycieczka rowerowa byłaby dla nas kupą śmiechu! :)
ŁAŁ! Są świetne! Wyglądają powalająco! Założę się, że smak mają przepyszny!
Uwielbiam bezy! Twoje są prześliczne :)
Rowerowo się udzielam i nawet to lubię. Pozdrawiam :)
Cudne widoki :)
A bezy prześliczne :)
Ja się uczyłam jeździć na bmx’ie, gdzie hamowało się pedałami. Po kilku latach dostałam rower górski, i pierwszą przejażdżkę zakończyłam na płocie przy kościele, bo mi się zapomniało, że trzeba hamować ręcznie… ;)
Śliczne jak czapeczki krasnoludków:)
Jakie urocze te bezy!
Piękne bezy i cudowne miejsce. Zdjęcia naprawdę oddają klimat spokoju, relaksu i równowagi. Też w dzieciństwie rower był moją zmorą… :)
Jakie zdjęcia! Piękne :)
Chciałabym przenieść się tam choć na chwilę…
Ha, dobrze, że nie ja jedna mam problem z rowerami ;P Jakoś nigdy im nie ufałam. Jak mam gdzieś jechać rowerem, to już wolę pieszo lub choćby biegiem (choć też nigdy nie byłam biegaczem). I z bezami mam podobnie, bo jakoś mi z nimi nie idzie. Choć tu może mieć znaczenie fakt, że jakoś specjalnie za nimi nie przepadam. Może one to czują i dlatego rzadko kiedy mi wychodzą? ;) Twoje za to wyglądają cudnie, a z lemon curd smakują na pewno nawet lepiej, niż wyglądają. Zdjęcia niezmiennie piękne :)
Pozdrawiam serdecznie :)